/ Sen o San Escobar

W styczniu 2017 r. założyłem facebookową stronę nieistniejącego państwa San Escobar, która w ciągu kilku dni uzyskała ponad 150 tyś fanów. Dokładny opis powstawania tego projektu można znaleźć tutaj.

– Gdyby się uprzeć na sam San Escobar, to rzeczywiście, ile można się z tego śmiać? Tutaj cały bajer polegał na tym, że użyłem tej strony, jako platformy do zabawy z ludźmi. Siedząc nad nią i patrząc, jak co godzinę przybywa kilka tysięcy fanów, miałem wrażenie, jakbym grał z nimi w rodzaj gry RPG. Zanurzyliśmy się w tym kraju nieistniejącym – mówi Jarek Kubicki, malarz i grafik, założyciel facebookowego profilu San Escobar. Dzięki politycznej wpadce wymyślony kraj zyskał tysiące fanów i obserwatorów.

Bliżej Biznesu:– Gdzie leży San Escobar?
Jarek Kubicki:– 
Pomiędzy Legolandem a Westeros. Właściwie to na północ od Legolandu. Przypomina trochę Kubę, ale jest bogatszy i nie ma tam dyktatury. To trochę taka kraina życzliwości, ciepłego klimatu między ludźmi. Odebrałem to jako miejsce, destynację emigracji wewnętrznej. Ludzie fantazjowali o kraju, który gdzieś sobie jest i gdzie chcieliby mieszkać.

Czuję się pan związany z ludźmi, którzy pomogli rozwinąć i rozbudować San Escobar?

Oczywiście, łączy nas poczucie humoru. I świetna przygoda. Strona powstała spontanicznie. Kiedy usłyszałem o tym, że minister Waszczykowski wspomniał o nieistniejącym państwie, to stwierdziłem, że fajnie by było, gdyby jednak istniało. Nagle okazało się, że liczba fanów San Escobar rośnie.

Co teraz się dzieje się na San Escobar?

Strona cały czas jest, ale uruchamiam ją w wyjątkowych sytuacjach. Pojawiło się kilka postów, ale one są wrzucane co kilka tygodni, albo co kilka miesięcy, wtedy kiedy wydarzy się coś spektakularnego, co fajnie jest skomentować.

Spadło zainteresowanie. 
Zdecydowanie. Cała historia z San Escobar, to była historia na kilka dni. W przypadku takich rzeczy to naturalne, one wybuchają, palą się silnym światłem przez krótki czas, po czym gasną. To widać w reakcjach ludzi, którzy są w stanie bawić się czymś takim przez 3-4 dni, po czym okazują zniecierpliwienie, pojawiają się pytania: ile można ciągnąć ten temat? To jest cecha internetowej kultury i mediów. W sieci coś, co ma 4 godziny już jest stare. Dłużej podgrzewać temat nie bardzo jest sens.

Szczegółowa mapa San Escobar, kraju, który rzekomo nie istnieje wywołała spore zainteresowanie.

To był rodzaj podziękowania publiczności i zejścia w sposób bardziej spektakularny z tematu. I to się udało. Kiedy ta mapa się ukazała minął tydzień, od kiedy ministrowi się chlapnęło o San Escobar. I mapę opublikowały ogólnopolskie media z komentarzem, że myśleli, że ten temat przebrzmiał, a tutaj jeszcze coś takiego na koniec.

Jak długo można wykorzystywać taką wpadkę?
To zależy od wielu czynników. Gdyby się uprzeć na sam San Escobar, to rzeczywiście, ile można się z tego śmiać? Wszyscy się wyśmiali i koniec. Tutaj cały bajer polegał na tym, że użyłem tej strony, jako platformy do zabawy z ludźmi. Siedząc nad nią i patrząc, jak co godzinę przybywa kilka tysięcy fanów, miałem wrażenie, jakbym grał z nimi w rodzaj gry RPG. Zanurzyliśmy się w tym kraju nieistniejącym. Ludzie wymyślali, jak jeździli tam na wakacje, gdzie skręcali, żeby dojechać w takie dobre miejsce. To było tchnięcie zupełnie innego życia w ten lapsus językowy. Coś takiego przedłużyło życie tej strony. Ale na pewno nie da się ciągnąć tego w nieskończoność. To było widać po propozycjach biznesowych, które pojawiały się od samego początku. Zainteresowanie wykorzystaniem nazwy do stworzenia produktu trwało 2-3 tygodnie. A to wszystko dzięki temu, że ta nazwa narodziła się z grubej rury. Ta wpadka pojawiła się w mainstreamowych mediach, autorem był sam minister. To siłą rzeczy stało się elementem popkultury, czy się nam to podoba, czy nie.

San Escobar może i nie istnieje, ale jego gospodarka już jak najbardziej. Wystarczy spojrzeć na całą masę produktów nawiązujących do tego nieistniejącego państwa, które pojawiły się na rynku. Koszule, koszulki, bluzy, czapeczki z napisami w stylu: „El comandante de San Escobar”. Kilku przedsiębiorców złożyło w Urzędzie Patentowym RP wnioski o rejestrację znaku towarowego.

Wiem, że są kluby i kawiarnie, które albo mają taką nazwę, albo nawiązują do San Escobar w swoich produktach. I pewnie jest to odbierane w sympatyczny sposób, ale nie ma już takiego potencjału, jak na początku. Nie wystarczy wymyślić jakiś napój San Escobar i to już zrobi robotę i się sprzeda. W tej chwili to już odgrzewane kotlety.

Przychodzą nowi fani na stronę?
Raczej nie. Ale też nie odchodzą. Ludzie odklikują polubienie, jeśli fanpage ich irytuje, staram się, żeby tak nie było. Niewielka liczba postów, która pojawia się na stronie ma służyć temu, żeby nie odstraszyć ludzi. W tej chwili jest około 150 tysięcy osób.

Jak – opisując krok po krok – buduje się kapitał na takiej wpadce?

Strona powstawała bez żadnego planu i strategii. Ona się potem naturalnie narodziła. Ja do tego podchodziłem, jak do sztuki, bo generalnie zajmuję się sztuką. Przede wszystkim nie chciałem uprawiać hejtu. Polityki też jest mało. I mam wrażenie, że to się ludziom spodobało. Oni przychodzili tam dla rozrywki, a nie po to, żeby dać upust negatywnym emocjom. Ludzie świetnie podłapali tę konwencję. Cały czas się tam śmialiśmy, ale nie z ministra Waszczykowskiego, ale z tego rodzaju pomyłki, w stylu: wiem, że coś mi tam świta, to powiem.

Mapa San Escobar to wspólne dzieło, pana i internautów.

Tak, to prawda. Tam widać nazwy miejscowości, dróg czy gór. Wkręcenie ludzi w tę zabawę było kluczowe. Wchodziło się na stronę, żeby czytać komentarze. Dawałem impuls, a potem już szło.

Na przykład?

Zdjęcie jodły i podpis: iglesias, roślina na San Escobar. Ludzie wybuchali śmiechem, ale zaczęli sami też wymyślać. Rzucać pomysłami. I to albo wylądowało na mapie, albo na memie. Pojawiło się miasto Al Pacino, które leży w prowincji De Niro, a stolicą będzie Santo Subito. Wszystko brzmi, jakby naprawdę mogło istnieć, bardzo hiszpańsko albo portugalsko.

Jakie propozycje biznesowe pan dostał?
Było ich sporo. Na przykład, żebym robił posty sponsorowane, albo informował o imprezach, produktach, gadżetach. Wiedziałem, że nie chce wchodzić w coś takiego. Chciałem, żeby to było czyste, wolne od komercji. Wykrystalizował się dość idealistyczny pomysł na tę stronę: ma być absurdalnie, bez hejtu, prawie bez polityki i ma to angażować ludzi. Udało się.

Bliżej Biznesu, 2018