/ Jarek Kubicki – Weekend Gazeta.pl

Od kilkunastu lat kreuje niesamowite obrazy, w których świat realny przeplata się z mrocznymi, pełnymi rozpadu wizjami. Choć jest perfekcjonistą, jego prace pełne są emocji, nad wszystkim zaś unosi się duch Zdzisława Beksińskiego. Nam Jarosław Kubicki opowiada o tym, jak to było spotkać się ze swoim mistrzem, dlaczego do swojego gotyckiego świata zaprasza kobiece modelki i co może łączyć własny album ze zdjęciami z marzeniem o posiadaniu planety.

Dominika Węcławek: Pamiętasz swoją ulubioną baśń z dzieciństwa?

Jarek Kubicki: Ciężko będzie wskazać tę jedyną. Bardzo lubiłem to wydanie baśni Andersena, które zostało zilustrowane przez Szancera – tu strona wizualna miała duże znaczenie, a jeśli chodzi o samą opowieść, to pewnie “Mały Książę”. Byłem fanem posiadania własnej planety, to była taka fantazja, która w dzieciństwie rozpalała moją wyobraźnię.

Jak od chęci posiadania małej planety doszedłeś do chęci posiadania własnego albumu z kolekcją zrobionych przez siebie zdjęć?

Jeśli za chęcią posiadania własnej planety kryje się chęć bycia samemu, by coś spokojnie robić, niekoniecznie gadać z różą, to ma to jakiś związek z albumem. Przygotowanie takiego zestawu prac, jaki znalazł się w moim albumie, wymaga sporej ilości czasu spędzonego sam na sam ze sobą.

Punktem wyjścia dla twoich prac są fotografie, przyjęło się, że są ostatecznym dowodem tego, że coś istnieje. Skąd u ciebie w takim razie taka potrzeba modyfikowania zdjęć, by wyglądały absolutnie nierealistycznie?

Chyba dlatego, że nie jestem dobrym fotografem (śmiech). Naprawdę, darzę wielką estymą wielkich fotografów, którzy potrafią uchwycić moment, sytuację, oddać całą gamę emocji i opowiedzieć historię jednym obrazkiem wyciągniętym z życia. Ja nigdy tego nie umiałem, musiałem sobie ten świat samemu zainscenizować. W pewnym momencie okazało się, że to mi nie wystarcza, potrzebowałem dodawać coraz więcej, by efekt końcowy sprostał temu, co mam w wyobraźni, bym mógł opowiedzieć tę historię, którą chcę. Fotografia kręci mnie na różnych płaszczyznach. Co innego zrobić portret, oddać czyjś charakter, emocje, to jest inna płaszczyzna niż wtedy, gdy zakładasz sobie, że masz coś do opowiedzenia i pracujesz nad tym, manipulując uchwyconą w kadrze rzeczywistością.

Dlaczego w takim razie sięgnąłeś po aparat? Pamiętasz swoje pierwsze zdjęcia?

Pamiętam. Kiedy miałem dziewięć lat, sięgnąłem po aparat Wilia, to było takie rozwinięcie radzieckiej Smieny, robiłem nią zdjęcia w dużych ilościach, ale to były takie zwykłe obrazki, ot, podwórkowa zabawa. Dopiero gdy zdawałem do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Gdyni i miałem wybór, na jaki kierunek iść, zdecydowałem się na fotografię. Kierowało mną to, by nie trafić w zbyt odjechane artystyczne środowisko, fotografia wydawała mi się czymś, co jest mocno osadzone w realiach, zupełnie nie kręciły mnie historie wernisażowo-galeriowe, to mi zostało do teraz. Wtedy to był niemalże manifest, że nawet jeśli robię coś związanego ze sztuką, to ma to być sztuka na poziomie politechnicznym, rzemiosło. Podobny wybór miałem na studiach, wybrałem wzornictwo przemysłowe.

I co, okazało się na studiach, że jest zupełnie inaczej, niż myślisz?

Nie, nie było inaczej, ale mam taką refleksję, że najdynamiczniej zacząłem się rozwijać artystycznie już po zakończeniu wszelkiej edukacji. Jak myślę o moich dokonaniach ze studiów, to było raczej odrabianie pracy domowej niż angażowanie się w działania artystyczne.

Czego nauczyło cię ASP?

Teorii. Poznałem też mnóstwo świetnych ludzi, zarówno kadrę profesorską, jak i kolegów na studiach. To był największy wkład w mój rozwój. Same podstawy teoretyczne projektowania były przydatne. Wiedza o tym, w jaki sposób podchodzić do tego, co się projektuje, o czym myśleć, jak ważny jest odbiorca, a w przypadku wzornictwa przemysłowego odbiorca jest kluczowy. Produkt, który nie jest zaprojektowany z myślą o użytkownikach, nie istnieje. To mnie mocno ukształtowało. Zawsze kiedy tworzę swoje prace, myślę o tym, jak ludzie będą je odbierać, czy będą ze spotkania z tymi obrazami czerpali jakąś satysfakcję estetyczną czy nie.

2014

Co projektowałeś na studiach?

Na przykład ornitopter, czyli rodzaj statku latającego, który porusza się dzięki temu, że macha skrzydłami jak ptak. Chyba nie chciałbym do tego wracać. Co prawda działał, ale nie latał zbyt daleko. To był jeden z wielu projektów, jakie powstawały w czasie studiów, ale ten konkretny uświadomił mi, że chcę zrezygnować. Po prostu zmęczyło mnie oderwanie tego, co dzieje się na ASP, od rzeczywistości. Ja zacząłem pracę w branży reklamowej już na pierwszym roku i ten rozdźwięk między światem realnych potrzeb rynku a tym, co dzieje się na studiach, był coraz trudniejszy do udźwignięcia. Kontrast tych światów – tego, czego uczyliśmy się jako osoby, które mają wejść na rynek pracy, oraz tego, co już wiedziałem o owym rynku z doświadczenia, sprawiał, że miałem coraz mniej szacunku do tego, co dzieje się na uczelni.

Czego nauczyła cię praca w agencji reklamowej?

Pracę w reklamie odebrałem jako lekcję pokory. To oczywiście trudne do przeskoczenia dla kogoś, kto studiował na ASP, bo nagle uwagi kwestionujące jakość twojej pracy mogą przyjść z każdej strony. Po drugiej stronie telefonu twoim klientem może być osoba, która właśnie zaczęła pracę w dużej korporacji, ma kilkunastokrotnie mniejsze doświadczenie, ma dużo mniejszą wiedzę, a mimo to w tej relacji to ona jest decyzyjna i podważa jakość twojej pracy. Pokora jest dobrym określeniem tego, co właściwie musisz okazać.

I co, nauczyłeś się tej pokory?

Nie mnie to oceniać, ale chyba tak. Nie mam innego wyjścia, za to odbijam sobie we własnych pracach. Dla mnie to, co robię po godzinach, jest wentylem bezpieczeństwa. Bez tego bym zwariował. Zwariowałbym też oczywiście, robiąc tylko to, potrzebuję równowagi. Z jednej strony pracuję w reklamie, muszę się wykazywać w inny sposób, muszę umieć trafić do ludzi, którzy mają zupełnie inne wykształcenie, pochodzenie środowiskowe, to jest przygoda. Po wszystkim mogę wrócić do domu i porobić swoje “straszydła”. Tu z kolei nikt nie może niczego zakwestionować. Nie żyję z tego – to świadomy wybór. Mam wrażenie, że każde pójście w komercję pociąga za sobą kompromisy. W reklamie nie mam zamiaru uprawiać wielkiej sztuki, to nie jest to miejsce, nie jest ten kraj, poza tym reklama ma inne funkcje. Oczywiście fajnie, jeśli reklama edukuje estetycznie, ale trzeba specyficznych okoliczności, aby w taki sposób się w reklamie wypowiadać. Na ogół nie można tak działać i trzeba to zaakceptować. Po wszystkim można przyjść do domu i zrobić coś, co może się nikomu nie podobać.

Kiedy zacząłeś tworzyć pierwsze swoje prace?

Na studiach. Studiowałem jeszcze w ubiegłym wieku. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych rozwój komputerów domowych zaczął umożliwiać tego typu zabawę. Wcześniej robiłem takie rzeczy manualnie, tyle że takie urządzenia jak aerograf sprawiały mi sporo kłopotów. Nie miałem dość zdolności manualnych, by opanować go na tyle, by przy tworzeniu nie zachlapać całego pokoju. Jak tylko pojawiła się możliwość, by zrezygnować z tego bałaganu, od razu z niej skorzystałem. Z czasem możliwości obróbki cyfrowej rosły. Okazało się, że skaner dobrej jakości można już kupić za niewielkie pieniądze. Kilka lat później pojawiły się lustrzanki cyfrowe w przystępnych cenach, i to była kolejna rewolucja, która wpłynęła na to, co robiłem i sposób, w jaki to robiłem. Tak naprawdę to z czasów, kiedy zacząłem po raz pierwszy korzystać z lustrzanki cyfrowej, pochodzą pierwsze prace, z których jestem zadowolony.

Mimo możliwości stwarzanych przez cyfrową obróbkę obrazu wiem, że wciąż korzystasz z tych bardzo materialnych narzędzi.

Jeżeli się da, to robię to. Wybór cyfrowej techniki wynika z braku czasu. Tu mogę dość szybko mieć rezultaty swojej pracy. Jeśli ktoś pracuje tak intensywnie jak ja, czas zaczyna mieć wielkie znaczenie. Gdybym nie łączył tych technik, wszystko trwałoby tygodniami, bo po kilku godzinach spędzonych przy pracy nad obrazem zdarza się, że następna okazja trafia się dopiero za tydzień. Po takiej przerwie nie pamiętałbym pewnie nawet, o co mi chodziło na początku Zabrakłoby uchwycenia momentu i emocji. To mi się nie kalkuluje. Wolę spędzić pięć, dziesięć godzin w jednym bloku, a na koniec zobaczyć efekt finalny. Nie umiem do końca zrezygnować z tradycyjnych technik, bo lubię ich żywiołowość, one są autentyczne. Ruch pędzla jest dynamiczny, nadaje się idealnie do komponowania, nadaje też pracy wymiar humanistyczny. To nie są rzeczy zaprogramowane, zrenderowane, sztuczne, plastikowe.

Pierwsza reakcja na twoje prace jest zawsze bardzo emocjonalna, jestem ciekawa, co dla ciebie jest najważniejsze – właśnie one czy może wspominana już historia do opowiedzenia?

Jeśli w historii nie ma emocji, to jest słaba. Możesz ją oceniać w innych kategoriach, może ci się podobać lub nie – jak tapeta albo wymalowana klatka schodowa, bo jest ładna, czysta, ale nic sobą nie sprzedaje. Ja mam kilka takich elementów. Ważne jest to, aby te emocje były. Tu mam wrażenie, że coraz bardziej odchodzę od fotografii, bo zdjęcia dostarczają coraz mniejszej ilości emocji, może to kwestia mojej słabej fotografii. Druga sprawa jest taka, że zależy mi na klimacie, aby nie pojawiał się żaden element, który psułby odbiór. Na tych obrazach nie może być ani jednego nieidealnego fragmentu. Każdy element musi być co do piksela doskonały, i to nie jest metafora. Dla mnie idealne przenikanie się światów jest bardzo ważne, mógłbym to porównać z pracą iluzjonisty. Iluzja jest wtedy udana, jeśli jest perfekcyjnie wykonana. Ty wiesz, że to nie jest prawda, ale siła sugestii sprawia, że wierzysz w te sztuczki. Staram się więc pilnować tego, by nie dało się mnie na czymś złapać.

2005

Jestem też ciekawa, dlaczego twój świat iluzji zdominowały kobiety?

Dlatego, że bardzo lubię kontrasty. Stawiam ludzkie postacie w sytuacjach estetycznie dwuznacznych, często w ich otoczeniu jest – powiedzmy to eufemistycznie – niezbyt ładnie: pojawiają się jakieś rozpadliny, zacieki, elementy odrażające. Kobiety z całą swą energią i urodą są na drugim końcu tej skali estetycznej. To sprawia, że historie, które opowiadam, stają się jeszcze bardziej zdumiewające. Z postaciami męskimi jest też tak, że wpisane w takie obrazy mówią już zupełnie o czymś innym. Może to kwestia tego, jak ja to widzę, ale też męskie postaci momentalnie przywołują skojarzenie z walką, siłowaniem się z tym otoczeniem, postać kobieca to zwycięstwo nad tym, co się wokół niej dzieje.

Jak dobierasz modelki?

Z reguły to są moje znajome. Osoby, które dobrze znam, i te, które dobrze się ze mną czują. Do końca nawet nie wiem, czemu tak jest. Może to wynika z faktu, że to jest przede wszystkim moje hobby, nie chciałbym wchodzić tu w świat zawodowych modelek. Może to kwestia mojego poczucia komfortu? Wreszcie ja też poruszam się w świecie, który dobrze znam, wśród osób, które znam, wciąż pozostajemy na tej jednej planecie Małego Księcia, nie ma tu obcych. To może być główny powód. Mam poczucie, że osoba, z którą pracuję, akceptuje moje pomysły. Przecież ja swoich modelek używam w sposób, który mógłby się nie spodobać zawodowym modelkom. Wykorzystuję czasem tylko skrawek – plecy, ramiona, trochę twarzy, i to wszystko – dla niej to może być nie do udźwignięcia, ona przez całe życie pracuje nad tym, by być doskonałą, po czym przychodzi Kubicki, zostawia z niej kawałek. Chyba chciałbym uniknąć takich sytuacji, że zajmuję komuś czas, zawracam mu głowę, a potem pokazuję kawałki, rozsypane, zupełnie niepodobne do tej osoby. I jeszcze jestem z tego dumny. Lubie pracować z ludźmi, którzy lubią to, co robię, i są zadowoleni z tego, że są częścią mojego świata.

2009

Patrząc na efekty, można by pomyśleć, że twoja planeta byłaby bardzo mroczna.

Nie, nie zgodzę się. Moja planeta byłaby strasznie zabałaganiona, pewnie po jakimś czasie musiałbym się przenieść na inną. Choć moje prace są niepokojące, to ja sam raczej funkcjonuję w jasnych przestrzeniach. Wszystkie mieszkania, które dotąd wynajmowałem, były białe…

Skąd więc ten gotycki charakter znakomitej większości twoich prac?

Z muzyką “gotycką” jestem mocno związany. Razem z przyjacielem, muzykiem Bartoszem Hervy, robiliśmy jeden z pierwszych internetowych serwisów polskich o muzyce gotyckiej, to było zdaje się w 1998 roku. Organizowaliśmy też jedne z pierwszych imprez gotyckich, ja wciąż słucham takiej muzyki. Myślę, że zderzenie światów, kontrasty, delikatność, zadziorność, rozpad i trwanie – to wszystko jest obecne zarówno w muzyce, której słucham, jak i w tym, co robię.

Muzyka zdaje się zajmować sporą część twojego życia.

Powiem ci tak: prędzej bym przeżył bez malowania niż bez muzyki. Przekleństwem jest to, że nie potrafię na niczym grać, a podejrzewam, że to by doskonale uzupełniało mój wizerunek (śmiech). Nie gram jednak i nie chcę grać.

Ale scenę wspierasz, widziałam, że jesteś skłonny przeznaczyć swój czas i talent na to, by zrobić sesję zdjęciową takim zespołom jak nowa nadzieja sceny metalowej, czyli Obscure Sphinx.

Tak, staram się wspierać tę scenę jak mogę, bywam na absurdalnej liczbie koncertów rocznie, czasem zdarza mi się zrobić okładkę, choć to zajęcie staram się ograniczyć, musi się pojawić coś naprawdę intrygującego muzycznie, bym chciał zaprojektować do tego okładkę, w ciągu ostatniego roku zdarzyły się dwie takie sytuacje, ale to bardziej wyjątek niż reguła.

Jeśli zaś chodzi o Obscure Sphinx, to po prostu staram się pomagać takim ludziom, bo tak. To jest fajne, bo nie myślę o takiej współpracy w kategoriach komercyjnych, nie myślę, że ich na mnie nie stać czy coś w tym stylu. To jest tak, że w momencie, gdy się pracuje dla kogoś, kogo się osobiście lubi i zna, kogo sztukę się ceni, to wszystko ma inny charakter. Sama sesja kosztowała dokładnie tyle, ile wynajęcie studia na jej czas. Nie pamiętam też przypadkiem, czy to nie ja wystąpiłem do nich z propozycją takiej sesji.

To ciekawe. Większość twórców, którzy dorobili się tak pokaźnego portfolio jak twoje, nie zawsze wchodzi w takie akcje… Jestem ciekawa, co było dla ciebie największym wyróżnieniem w dotychczasowej karierze?

Zaproszenie mnie przez Zdzisława Beksińskiego do siebie do domu, po tym jak z przyjaciółmi zrobiliśmy stronę internetową dla niego. To było lat temu 12, a strona działa do dziś i wygląda nie najgorzej jak na tak długi okres życia. Tak To było dla mnie największe wyróżnienie. Spędzić pół dnia ze Zdzisławem Beksińskim w jego mieszkaniu, to było fantastyczne przeżycie.

Podejrzewam, że to jeden z najważniejszych artystów w twoim życiu?

Gdy byłem w pierwszej klasie liceum, w sopockim BWA Beksiński miał swoją wystawę I teraz musisz sobie wyobrazić tego piętnastolatka, który słucha metalu i Depeche Mode, ląduje na wystawie Beksińskiego, którego wcale wcześniej nie znał Cóż, absolutnie ścięły mnie z nóg jego obrazy. I to na kilku płaszczyznach. Tego uczucia nie mogę zapomnieć do dziś. Ja się w dużej mierze poczułem oszukany, nagle zobaczyłem coś, co czułem, że będę robił za kilkanaście lat. Przy każdym obrazie przeżywałem szok – to ja miałem tworzyć takie rzeczy! Jeszcze nie osiągnąłem takiej wprawy, a tymczasem jest na świecie ktoś, kto już to zrobił! 10 lat później okazało się, że mogę z tym człowiekiem spotkać się osobiście w jego domu i przekonać się, jak fantastyczną jest osobą. Niesamowita postać. To, co się wydarzyło półtora roku po naszym pierwszym spotkaniu, czyli jego zabójstwo – to był dla mnie silny wstrząs.

Wracając do tego pierwszego spotkania z Beksińskim – jak przeżyłeś konfrontację wyobrażeń o tym człowieku z żywą osobą?

Musisz pamiętać, że szedłem na to spotkanie doskonale przygotowany. Nie jest tak, że cokolwiek mnie zaskoczyło, niemalże znałem układ pomieszczeń. Dokładnie wiedziałem, z kim się spotkam, w jakim miejscu. Nic mnie nie zdziwiło poza jednym. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo zdystansowane podejście do siebie samego i własnej sztuki miał Beksiński. Spotkanie się z nim twarzą w twarz robiło piorunujące wrażenie, to był człowiek, który wyglądał, jakby był w tym domu bibliotekarzem albo tylko tam sprzątał. Z takim humorem podchodził do tego, co tworzył Na ścianie miał w gablocie wycinek prasowy na swój temat. Jedyny, jaki wyeksponował. To był wycinek, który miał wielki tytuł “Dupa Beksiński”. Mówił, że specjalnie go powiesił, że wreszcie ktoś odkrył prawdę o nim. To był człowiek, który naprawdę miał sporo nagród do pokazania, ale wystawił tylko jedną z nich – złotego glana, którego dostał w Bydgoszczy, oczywiście nie pojechał go osobiście odebrać, bo nigdzie nie jeździł, ale but został mu przysłany – i ten but właśnie postanowił postawić sobie na półce, bo wyglądał śmiesznie. Cała nasza rozmowa wyglądała tak, że on, siedemdziesięciokilkuletni pan, w momencie kiedy wszedł na temat interpolacji poziomej na matrycach w najnowszych aparatach cyfrowych, to nasz kolega Piotr, programista, wytrzymał jeszcze chwilę tej rozmowy, natomiast w pewnym momencie też odpadł.

Miałeś w swoim życiu innych równie ważnych artystów?

-Tak, i większość z nich udało mi się spotkać osobiście. Traktuję to w kategoriach sukcesu. Pamiętam, że pierwszą taką osobą była Anja Orthodox. W zespole Closterkeller kochałem się przez niemal cały okres liceum. Już nie pamiętam dokładnie, jak to się stało, że się poznaliśmy, ale sprawa dotyczyła zrobienia okładki do jednej z jej płyt. To było dla mnie wielkie przeżycie. Później okazało się, że na tej samej scenie występowałem z Diary of Dreams, zespołem, którego słuchałem na studiach, zamieniliśmy z liderem kilka słów, potem korespondowaliśmy e-mailowo. To budujące, okazało się, że nagle mogę ze swoimi idolami rozmawiać jak równy z równym.

A w którym momencie poczułeś, że najwyższy czas pewne rzeczy zebrać i przygotować album?

Idea albumu ze zdjęciami chodzi za mną od roku, tylko nie do końca byłem pewny, jak ugryźć tę sprawę. Wydrukowanie jednego egzemplarza miało średni sens, a jednocześnie już jakiś ma. Myślałem o tym w kategoriach albumu, który mogę zabrać ze sobą, pojechać do jakiegoś miejsca i pokazać, by móc potem zorganizować tam swoją wystawę. Później ta idea ewoluowała. Jak już człowiek zobaczył swoje rzeczy zebrane w całość, okazało się, że jest w tym jakaś atrakcyjność. Przygotowałem wizualizację albumu, wrzuciłem w takiej formie na Facebooka, odzew był entuzjastyczny. Najpierw była idea wydrukowania 20 sztuk, superlimitowana liczba dla zagorzałych fanów. Tylko że musieliby wyłożyć aż 250 zł, a to strasznie duża kwota. Kiedy zacząłem drążyć temat, okazało się, że da się to wydrukować za nieco mniejszą kwotę w normalnej drukarni. Tylko że wtedy trzeba by zebrać odpowiednie środki w ilości odpowiadającej cenie samochodu niebitego, sprowadzanego z Niemiec. Pomyślałem więc, że crowdfunding nie jest złym rozwiązaniem dla kogoś takiego jak ja, kto ma swoich fanów, którzy lubią to, co robię.

Miałeś jakieś obawy, kiedy startowałeś ze zbiórką?

Cały czas mam obawy. Jak się pracuje w reklamie i dostaje się pensję, otrzymuje się też pewnego rodzaju weryfikację, oto, na którym miejscu jesteś. Pensja jest jakimś wskaźnikiem. Do tej pory to, co robiłem hobbystycznie, nie podlegało takiej twardej weryfikacji. Teraz zaś się okazuje, że to się musi sprzedać, teraz przyszedł czas sprawdzenia, czy to jest coś warte, czy to tylko oklaski na Facebooku i koniec. To, co widzę, to to, że lajki nie przekładają się na nic. Liczba lajków i komentarzy “bardzo bym chciał” średnio koresponduje z wynikami zbiórki. Jeśli kampania się nie powiedzie, wyciągnę cenną naukę.

Kolejna lekcja pokory…

Tak. Pokora jest po prostu najważniejsza.

Dominika Węcławek, Weekend Gazeta. pl