/ Trójmiejski artysta współpracuje z amerykańską stacją Fox

Jarosław Kubicki zajmuje się grafiką od ponad dziesięciu lat i chociaż w środowisku artystycznym (a zwłaszcza muzycznym) jest postacią doskonale znaną, dopiero teraz miał szansę dotrzeć do odbiorców na całym globie, a wszystko dzięki współpracy z twórcami serialu “Egzorcysta”. O relacjach ze stacją Fox, inspiracji twórczością i osobą Zdzisława Beksińskiego, wyższości Trójmiasta nad resztą Polski i o… Rihannie rozmawialiśmy niemal przez godzinę.

The Exorcist, 2016

Jarosław Kowal: Jak to się dzieje, że jedna z największych stacji telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych nawiązuje współpracę z artystą z Polski?

Jarosław Kubicki: Tak naprawdę to nie wiem. Nie robiłem w tym kierunku niczego konkretnego, po prostu dostałem maila. Jeżeli pytasz, jak to się robi, to dostaje się maila (śmiech).

Krąży taka słynna anegdota o tym, jak to Grzegorz Skawiński został zaproszony na przesłuchanie przez zespół Black Sabbath, ale nie przyjął go, bo sądził, że to żart kolegów. Nie miałeś podobnych podejrzeń?

Nie, dlatego, że ten mail był bardzo rzeczowy. Nie było tam niczego, co z reguły pojawia się w kategoriach fantazji czy marzeń. To był zwykły, konkretny mail i w zasadzie wszystko sprowadzało się do kwestii wyceny oraz ustalenia terminów. Wyglądało to na typowe zlecenie, a przy czymś takim zazwyczaj nie ekscytuję się aż tak bardzo, po prostu odpowiadam na wiadomość. Dopiero z czasem zaczęło do mnie docierać, że to jest przecież “ten” Fox i serial, który cieszy się dużą popularnością. Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jakbym był zblazowany, ale nie przypominam sobie momentu ekscytacji. Bardziej myślałem o tym, jak to wyjdzie organizacyjnie i faktycznie większość korespondencji miedzy mną a Foxem dotyczyła kwestii formalnych, związanych z tym, jakie formularze związane z podatkami należy wypełnić, żeby mogło dojść do współpracy. Pewnie za kilka lat będę wspominał tę sytuację głównie od tej strony.

The Exorcist, 2016

Jaką funkcję pełnią twoje prace w serialu “Egzorcysta”? Pojawiają się w nim?

Nie, nie, to jest tak, że Fox tworzy dużą sieć różnych podmiotów, które nie mają ze sobą dużego związku. Ja miałem do czynienia bodajże z Fox Broadcasting i dział marketingu wpadł na pomysł, żeby informacje w mediach społecznościowych uzupełniać materiałem, który nie byłby tylko zdjęciami z serialu, ale czymś więcej. Chcieli wprowadzić do tego jakiś element magiczny.

Dostałeś ściśle określone wytyczne dotyczące tego, co powinieneś na tych grafikach przedstawić?

Problem polegał na tym, że nie dostawałem całego odcinka przed jego premierą, tylko zapowiedź i kilka kadrów, a do tego krótki opis. Na samym początku były to dokładnie opisane wytyczne. Miałem szczegółowo określone, jak ma wyglądać kompozycja, co ma przedstawiać, w jaki sposób, w jakich kolorach i tak dalej. Na szczęście dotyczyło to tylko dwóch pierwszych odcinków, ponieważ ilustracja późniejszych była już bardzo trudna. Raz miałem namalować kogoś, kto wymiotuje robakiem – taką obrzydliwą stonogą. Jak się do tego nie brałem, jakbym nie kombinował, wychodziło fatalnie. Trudno zresztą zakładać, że z takiego pomysłu może wyjść coś niefatalnego. Napisałem wtedy do Foxa, z prośbą, żeby dali mi trochę więcej luzu oraz przedstawili przynajmniej dwie propozycje alternatywne. Od tego czasu współpraca układała się nam znacznie lepiej.

The Exorcist, 2016

Wspomniałeś, że malowałeś te prace, a sądzę, że wiele osób postrzega je przede wszystkim jako fotografie. Jak właściwie tworzy się coś takiego?

Założenie było takie, że mam przedstawić konkretne postacie z serialu. Nie podobne, nie swobodną opowieść o czymś przypominającym poszczególne sceny. Miałem odrealnić kadry, które zostały pokazane na ekranie. Jako bazę dostawałem właśnie zdjęcia, które miałem podmalować lub zamalować. Zależało to też od odcinka, dlatego że niektóre rzeczy zupełnie nie miały związku z materiałem, który dostałem – na przykład ilustracja głównej bohaterki leżącej w szpitalu. Tam właściwie tylko twarz tej dziewczyny jest żywcem wzięta z serialu, natomiast cała reszta to już moja fantazja. Z kolei przy ostatnim odcinku dostałem konkretne wytyczne co do sceny, jaka ma się pojawić i miałem przy niej tylko trochę pokombinować. Wziąłem wtedy stopklatkę z serialu, dodałem do programu graficznego na komputerze i zamalowywałem tyle, ile fantazja podpowiadała.

The Exorcist, 2016

Sam jesteś fanem pierwowzoru serialu i horroru w ogóle?

(śmiech) Szczerze mówiąc, nie. Nie wiem nawet, czy w ogóle kiedyś miałem taki moment, że oglądałem horrory. Chyba nie. Nie mam takiej konstrukcji w głowie, która pozwalałaby przyjmować te fantastyczne historie. Ciężko mi się je ogląda.

Muszę przyznać, że założyłem odpowiedź twierdzącą, bo ponura, melancholijna tematyka pojawia się chyba we wszystkich twoich pracach. Próbowałeś kiedyś bardziej… radosnej konwencji?

Steven Wilson, lider Porcupine Tree powiedział kiedyś, że smutna muzyka go rozwesela, a wesoła muzyka go dołuje i ja mam dokładnie tak samo, jeżeli chodzi o wszelkie przejawy sztuki, które produkuję albo których doświadczam. Robienie wesołych rzeczy, a muszę to robić w pracy, jest czymś, co na dłuższą metę mnie przygnębia (śmiech). Pogodę ducha odnajduję, robiąc prace dosyć posępne. Tak to po prostu u mnie działa.

Pierwszy raz trafiłem na twoje pace przy okazji projektu Rumours About Angels, który tworzyłeś razem z Bartkiem Hervy i od tego czasu zawsze kojarzyłem ciebie przede wszystkim z muzyką. Działanie w tym kierunku jest dla ciebie szczególnie ważne?

Muzyka jest bardzo, bardzo ważna w moim życiu. Mam wielu przyjaciół i znajomych w branży muzycznej, bardzo często jestem na koncertach i od czasu do czasu ulegam prośbie o zrobienie okładki. Muzyka jest dla mnie chyba najważniejsze medium, z jakim obcuję. Tym bardziej, że obcuję z nią cały czas – w pracy, w pociągu i tak dalej. Absolutnie coś musi grać cały czas, muszę czegoś słuchać.

The Exorcist, 2016

Masz ulubione zespoły pochodzące z Trójmiasta?

Tak, najbliższe związki mam zdecydowanie z Blindead. To wynika między innymi ze znajomości z Bartkiem Hervy, ale znamy się wszyscy i bardzo lubimy. Tak naprawdę trudno mi każdego wymienić. Nawet teraz, kiedy pojawiła się lista nominowanych do nagrody Doki 2016, zdałem sobie sprawę, że znaczną część tych ludzi znam osobiście albo są to kapele, które dobrze kojarzę. Chociażby The Shipyard czy Tranquilizer albo Ampacity. Na pewno jestem fanem Blindead, inne znam i lubię, spotykaliśmy się na różnych koncertach. Te środowiska trochę się przenikają.

Swoją drogą jesteś nominowany do tej nagrody za okładkę do “Breaking Habits”. Pewnie podobnych nominacji otrzymałeś już sporo i nie robi to na tobie większego wrażenia.

Wręcz przeciwnie – nie pamiętam, kiedy ostatnio jakąś nagrodę dostałem. Jak najbardziej robi to na mnie wrażenie i myślę, że robiłoby nawet gdybym dostawał takich nagród wiele. Bardzo się cieszę z tej nominacji, jest to dla mnie coś ważnego.

Musisz słuchać muzyki, do której tworzysz okładkę? A może wystarczą ci wytyczne, podobnie jak w przypadku “Egzorcysty”?

To pytanie często się pojawia i mam problem z odpowiedzią na nie. W wersji romantycznej byłoby tak, że muzyka jest absolutnie niezbędna, że muszę się w nią wczuć, przeżyć ją i dopiero wtedy pracować nad okładką. Brutalna prawda jest jednak taka, że mam swoje rzeczy, przy których najlepiej mi się pracuje. Często wcale nie jest to ostra muzyka, a wręcz przeciwnie – muzyka poważna. To w najlepszy sposób wprowadza mnie w nastrój do pracy. Ważniejsza od samego brzmienia płyty, nad którą pracuję jest jej warstwa tekstowa. To jest mi zdecydowanie bardziej potrzebne – warstwa tekstowa oraz interpretacja tekstów przez samych muzyków. Moim zadaniem jest stworzenie kontynuacji ich przekazu, ale w innym medium – nie muzycznym, a graficznym. Kwestia przekazu jest tu najważniejsza.

Powiedzmy, że dzwoni do ciebie manager Rihanny, mają potężny budżet i chcieliby, żebyś wykonał dla nich okładkę – wchodzisz w to?

Od wielu, wielu lat pracuję w branży reklamowej, więc robienie czegoś, do czego nie jestem w ogóle przekonany, co nie jest w moim klimacie to mój chleb powszedni. Gdyby zdarzyła się taka sytuacja, jak ta, o której mówisz, zupełnie nie widziałbym w tym niczego złego. Mało tego – pomijając już wysoki budżet, który na pewno byłby ważny czynnikiem – myślę, że mi, jako artyście zależy na tym, aby grono moich odbiorców było jak najszersze. Trudno liczyć na większą publiczność niż przy takiej okazji. Argumentów za tym, żeby wejść w taką współpracę jest dużo. Zresztą zakładam, że jeżeli ktoś zgłasza się do mnie, to jest to osoba, która lubi to, co robię. Gdyby okazało się, że taka Rihanna strasznie lubi mój styl i w dodatku zechciałaby dać mi wolną rękę, to byłoby super. Wyobraź sobie, że dostajesz płytę Rihanny z mrocznymi obrazkami w środku i na wierzchu. Fajna sprawa jako zestawienie kontrastowe. Ona robiłaby dalej to, co robi – nie wiem, co robi, ale zakładam, ze nie są to bardzo mroczne rzeczy – a do tego dochodziłby mrok i posępność na okładce. Połączenie takiego klimatu z popem wyszło świetnie chociażby u Madonny we “Frozen”. Zastanawiam się jeszcze, co by było, gdyby zgłosił się jakiś zespół disco polowy. To jest jednak trochę inna para kaloszy i tutaj chyba nie zdecydowałbym się nawet mimo dużego budżetu.

Wiem, ze poza muzyką ważną postacią jest dla ciebie Zdzisław Beksiński, którego ja znam niemal wyłącznie z filmu “Ostatnia Rodzina”. Po premierze wiele osób uznało, że zobrazowano go niezgodnie z rzeczywistością, jak ty to odebrałeś?

Odebrałem film na wielu płaszczyznach i to bardzo głęboko. To była postać dla mnie bardzo ważna, a do tego poznałem go osobiście. Miałem okazję spędzić cały dzień w mieszkaniu Beksińskiego, które widzieliśmy w filmie. Najwięcej kontrowersji wzbudziła chyba jednak nie postać Zdzisława, ale Tomka Beksińskiego. Nie znałem go, nie wiem, jak zachowywał się w sytuacjach, kiedy był tylko i wyłącznie ze swoją rodziną, natomiast jeżeli przyrówna się to do książki “Beksińscy. Portret podwójny”, to można odnieść wrażenie, że jest to postać realna. Na pewno nie jest to miły obraz dla fanów Tomka, bo faktycznie nie odgrywa zaszczytnej roli w tym filmie, nie jest pozytywnym bohaterem. Sam Zdzisław… Dla mnie ten film jest ekscytujący na poziomie detali i scenografii, tego, w jak świetny sposób Seweryn odegrał sposób mówienia, poruszania się, całą masę drobiazgów, które zapamiętałem i mam wrażenie, że zostały w tym filmie powtórzone.

Ja mam natomiast wrażenie, że powoli zaczyna się proces “ikonizacji” Beksińskiego, a niektórzy już przemieniają go w pomnik. Ten film sprawił jednak, że można było go zobaczyć jako zwykłego człowieka.

Taki właśnie był. Kiedy spędziłem z nim ładnych parę godzin – co oczywiście nie daje mi żadnego prawa, żeby go osądzać w dużej skali, ale mówię o własnych odczuciach – najbardziej uderzyło mnie to, jak bardzo był zwykłą osobą. Przyszło mi do głowy, że wcale nie jest “tym” Beksińskim, tylko kustoszem, który zajmuje się obrazami w tym mieszkaniu. Temat jego sztuki właściwie nie pojawiał się w naszych rozmowach, a jeżeli już, to mówił albo o swoich planach, albo o różnych dziwnych pomysłach. Na przykład chciał ściągnąć do mieszkania wielką prasę drukarską, ale miał problem ze spółdzielnią mieszkaniową, która wyliczyła mu wytrzymałość stropu i podłogi, po czym okazało się, że ta prasa nie może się tam znajdować, bo po prostu zawali się i wpadnie do mieszkania piętro niżej. Pokazywał też dziwną nagrodę, którą zdobył w Bydgoszczy – jakiegoś złotego glana i to była jedyna nagroda, którą trzymał w domu. Luźne, poboczne tematy, bez zachwytów. To był człowiek, który takich rzeczy nie chciał słuchać i bardzo mi tym zaimponował.

Mieszkańcy Trójmiasta często podkreślają, jak bardzo motywujące do działania jest to miejsce. Obecnie więcej czasu spędzasz w Warszawie, więc mogłeś nabrać dystansu. Faktycznie to tutaj czujesz się bardziej zmobilizowany do pracy artystycznej?

Czuję się trójmiejskim patriotą. Zdecydowanie, nieporównywalnie bardziej niż warszawskim. Poza tym jestem w Trójmieście regularnie co dwa-trzy tygodnie i cały czas mam w głowie to, że Trójmiasto jest najlepszym miejscem do życia w Polsce. Przemawia za tym chociażby położenie geograficzne – z jednej strony jest morze, a dwa kilometry dalej zaczynają się góry. Dla mnie, zwolennika jazdy rowerem po lesie, jest to fantastyczna historia. Tak szybko, za pomocą własnych nóg, można zmieniać krajobrazy. To faktycznie jest inspirujące. Moja refleksja po mieszkaniu w Warszawie jest taka, że jak przyjeżdża się do Trójmiasta, to jest się już prawie w Skandynawii. Nie mogę się uwolnić od myśli, że Trójmiasto jest na innym poziomie, może nawet cywilizacyjnym. Nie mam na myśli infrastruktury, ale podejście ludzi do formy spędzania czasu; konstrukcję tego miejsca; to, jak ludzie zachowują się względem siebie; to, że można wjechać do lasu i napotkać mnóstwo osób, które aktywnie spędzają czas. Drobiazgi związane z innym moim hobby – lotnictwem – także są niesamowite. W Trójmieście, przy lotnisku jest coś takiego jak górki spotterskie… W Warszawie też jest jedna, wygląda jak kopa łajna, którą ktoś wiele lat temu wywalił z ciężarówki pod płotem. To służy do tego, żeby ludzie tam wchodzili, robili zdjęcia, po czym spadali i łamali sobie kończyny. Tak to funkcjonuje na największym lotnisku w Polsce, a w Trójmieście masz ogrodzone miejsca wyposażone w plan lotniska, furtkę… Może to drobiazg, ale ktoś pomyślał, żeby bezinteresownie umożliwić ludziom pogapienie się na samoloty. To jest zupełnie inne myślenie, myślenie w innych kategoriach. Mam też wrażenie, że życie kulturalno-towarzyskie jest w Trójmieście o wiele bogatsze niż w Warszawie. Mam na myśli niezależne, undergroundowe imprezy i koncerty, tego typu wydarzenia. Cały czas mam kontakt z ludźmi, którzy się tym zajmują i widzę, ile jest propozycji na każdy weekend i jednocześnie kontrastuje to z tym, co się dzieje – a właściwie nie dzieje – w Warszawie. Jeżeli już w Warszawie ma miejsce podobne wydarzenie, o wiele mniej ludzi jest tym zainteresowanych, co jest kuriozalne, biorąc pod uwagę różnicę w liczbie mieszkańców tych miejsc.

Na jakim wydarzeniu ostatnio byłeś w Trójmieście?

Ostatnio byłem na koncercie Blindead w B90 i to jest dobry przykład. Zespół z Gdańska gra w jednej z najlepszych sal koncertowych, w jakich byłem w Polsce, przychodzą tłumy i to jest kapitalne – Trójmiasto w sferze kulturalnej może się dzięki temu samo “wyżywić”. Mam wrażenie, że historia o Wolnym Mieście Gdańsku we wszystkich tych ludziach wciąż żyje, nawet jeżeli nie intencjonalnie.

Kultura Trójmiasto.pl, Jarek Kowal